Mówi się, że to "pewny biznes". Tyle zarabia się w branży pogrzebowej. Można się zdziwić

Śmierć to temat, o którym rzadko mówi się w kontekście zarobków. A jednak wokół branży pogrzebowej narosło wiele mitów - również tych o wysokich pensjach grabarzy. Czy to prawda, że na śmierci da się zarobić? Ile naprawdę wynosi pensja grabarza, żałobnika lub pracownika prosektorium? Prawda o funeralnym rynku pracy zaskakuje - i nie zawsze w sposób, jakiego można by się spodziewać.
W życiu pewne są jedynie śmierć i podatki
O branży pogrzebowej zwykło się mówić, że jest "odporna na kryzys" - zgonów nie ubywa, a zapotrzebowanie na usługi pochówkowe zawsze się znajdzie. To nie oznacza jednak niesamowitych zarobków. Przeciwnie - wielu grabarzy z małych miast i wsi za swoją przygnębiającą pracę otrzymuje wynagrodzenie zbliżone do najniższej krajowej. Według danych z serwisu PortfelPolaka.pl średnie zarobki w tej profesji wahają się od 2,6 do 3,6 tys. zł netto miesięcznie. Na wyższe stawki - choć też nie spektakularne - mogą liczyć ci zatrudnieni w większych miastach.
Przykład? Warszawski zakład pogrzebowy Służew płaci swoim kierowcom-żałobnikom od 2,7 do 3,6 tys. zł netto.
Do obowiązków należy opieka nad karawanem, układanie wieńców, przenoszenie trumny. Groby kopią pracownicy cmentarza - mówi prezes firmy, Jan Szczuciński, w rozmowie z "Business Insider".
Z kolei osoba pracująca w prosektorium, odpowiedzialna za przygotowanie zwłok, może liczyć na ok. 4 tys. zł na rękę. Choć brzmi to przyzwoicie, należy pamiętać, że w tej pracy codziennie ma się kontakt ze zmarłymi i pogrążonymi w żałobie rodzinami.

Stawki różnią diametralnie w zależności od regionu
Rynek pracy w tej branży bywa bardzo zróżnicowany. Zakład pogrzebowy w Pruszkowie oferuje pensje od 3 do 6 tys. zł brutto, a w małym miasteczku w Zachodniopomorskiem zarobimy od 4 do 5 tys. brutto za "full service", czyli wykopanie grobu, przewóz ciała i obsługę ceremonii. Najwięcej, bo nawet 6,5 tys. zł brutto, może zarobić doświadczony pracownik w Białymstoku.
To, ile kto zarabia, zależy od miasta, firmy, liczby pogrzebów i zakresu obowiązków - tłumaczy Krzysztof Wolicki z Polskiego Stowarzyszenia Pogrzebowego.
W dużych miastach są potężne firmy pogrzebowe, które mają nawet po kilka ceremonii dziennie. Na wsiach bywa, że są dwa pochówki na tydzień.
Niektóre firmy, aby zwiększyć swoje przychody i zapewnić pracownikom zajęcie, rozszerzają ofertę o tworzenie wieńców, czyszczenie grobów, a nawet projektowanie nagrobków. To generuje nowe źródła dochodu, ale wymaga też większego zaangażowania i wszechstronności od zatrudnionych.

Praca w branży pogrzebowej bywa wymagająca
Choć pogrzeby najczęściej odbywają się w godzinach od 10 do 14, praca w branży pogrzebowej rzadko kończy się na ośmiu godzinach.
Przed pandemią zarabiałem 3-3,5 tys. na rękę plus dodatkowe 200-300 zł za fuchy, jak np. postawienie ławki czy umycie grobu - mówił w 2021 roku pan Zdzisław, grabarz z warszawskiego cmentarza.
W pandemii zgonów było więcej, ale pieniędzy - niewiele więcej. Od wiosny tego roku udaje mi się zarobić 4-4,5 tys. zł, ale często pracuję po 10–12 godzin dziennie - wspominał..
Pan Zdzisław, po czterech dekadach w branży, marzy tylko o emeryturze i działce w Serocku.
Zgodnie z danymi Zakładu Cmentarzy Komunalnych w Krakowie, grabarz zatrudniony przez miejską instytucję otrzymuje od 3 do 4 tys. zł brutto, niezależnie od liczby zorganizowanych pochówków. Do tego dochodzą drobne prace porządkowe i możliwość "dorobienia" na boku. Kwoty rzędu 50-150 zł za dodatkowe zadania, takie jak mycie nagrobków czy montaż ławek, nie są rzadkością, ale wiążą się z dodatkowym wysiłkiem i poświęconym czasem.
Pogrzeby w pandemii: więcej pracy, mniej zysków
Wydawać by się mogło, że pandemia przyniosła branży pogrzebowej eldorado. Rzeczywiście, jak wynika z raportu Ministerstwa Zdrowia, w 2020 roku zmarło ponad 485 tys. osób, czyli o 67 tys. więcej niż rok wcześniej. Zleceń było dużo - ale to nie przełożyło się na proporcjonalne zyski.
Ludzie rezygnowali z wystawnych ceremonii. Robili tylko minimum, często z opóźnionym pochówkiem - mówił Jan Szczuciński, szef zakładu pogrzebowego Służew
Pogrzeby były krótkie, skromne, bez stypy i tłumów. Kremacje, często z odłożonym terminem pochowania prochów, stały się normą.
Dla pracowników oznaczało to więcej pracy przy mniejszym przychodzie. Paradoksalnie, branża zarobiła mniej, niż mogła - nie z braku klientów, ale przez ograniczenia sanitarne i zmianę zwyczajów.
Choć zawód grabarza czy żałobnika nie wymaga specjalistycznego wykształcenia, liczba chętnych do pracy nie jest duża. To wciąż profesje obciążone tabu, a w dodatku - wymagające nie tylko siły fizycznej, ale i odporności psychicznej.
W zamian branża pogrzebowa oferuje pewne zatrudnienie w sektorze, który nie zniknie. Dla niektórych to wystarczający argument, aby spróbować swoich sił. Jednak ci, którzy liczą na szybkie pieniądze, mogą się rozczarować.





































